Nauka spłukiwania – felieton Tomasza Ziółka

„Nauka spłukiwania” to nowy felieton Tomasza Ziółka. Właściwie to nawet nie nowy, tylko odświeżony i, niestety, ciągle aktualny

Oferty Pracy Wronki

Nauka spłukiwania

Mało kto pamięta, ale na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku Wronki dotknęły dwie katastrofy ekologiczne. Wpłynęły one na życie mieszkańców i wyrządziły nieoszacowane do dziś szkody. Ich doraźne skutki zauważyli i odczuli wszyscy, długotrwałego wpływu na środowisko i zdrowie mieszkańców, o ile wiem, nikt nie badał. Przyczyną obu katastrof była awaria urządzeń w Karolinie, a dokładnie mówiąc –Karolinach, bo chodzi o dwie różne miejscowości o nazwie Karolin.   Od obu katastrof upłynęło dużo czasu i dzisiaj nie można znaleźć w Internecie żadnej wzmianki na te tematy. A przecież żyły nimi nie tylko Wronki.

Sądzę, że było to pewnego dnia pod koniec 1979 roku albo na początku 1980 roku, kiedy mieszkańcy osiedla Słowackiego poczuli nieprzyjemny zapach. Smród roznosił się po całym osiedlu, również w pobliżu mojego bloku. Sąsiad, który zawsze znał się na wszystkim powiedział, że spółdzielnia czyściła imhoffa i stąd ten nieprzyjemny zapach. Należy się tutaj wyjaśnienie, że osadnik Imhoffa, to bardzo niedoskonały zbiornik do oczyszczania ścieków wynaleziony na początku XX wieku przez niemieckiego inżyniera Karla Imhoffa. Tego rodzaju osadnik długo służył jako jedyna oczyszczalnia  ścieków osiedlowych. Przysłuchująca się rozmowie sąsiadka powiedziała, że była w sklepie u Sokołowskiej na Poznańskiej i tam również było czuć podobny fetor. Widocznie w tym samym dniu czyścili kanalizację w starej części miasta.

Okazało się, że żadna z tych osób nie miała racji. Czyszczenie urządzeń kanalizacyjnych nie mogło być przecież powodem tego, że  smród czuli mieszkańcy Zamościa, Nowej  Wsi, Stróżek,  Samołęża i innych wsi. Jednym słowem fetor zasnuł całą gminę. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że odór czuć również w Ostrorogu, Obrzycku i Szamotułach. Gdybym mógł, to bym napisał, że smród rozlał się po powiecie, ale nie mogę, bo powiatów wtedy nie było. Nie było również w tym czasie sztabów kryzysowych, które informowałyby o zagrożeniach, dlatego poszczególne gminy same musiały dochodzić, jakie jest źródło nieprzyjemnej woni.  Nic dziwnego, że dopiero następnego dnia, po wielu staraniach udało się ustalić, że przyczyną smrodu jest gaz ulatniający się z  uszkodzonego zaworu zabezpieczającego odwiert wykonany przez przedsiębiorstwo  poszukujące ropy naftowej i gazu ziemnego. Awaria miała miejsce w Karolinie koło Pęckowa, blisko Wronek, ale  w innym województwie. Śmierdzącym gazem wydobywającym się z odwiertu był siarkowodór. Towarzyszy on złożom ropy naftowej i gazu ziemnego. Jego zapach przypomina „aromat” zgniłych jaj lub rozkładającego się ciała zwierzęcego.  Siarkowodór powstaje również w wyniku rozkładu białek i jest składnikiem gazów jelitowych powodującym ich nieprzyjemny zapach. Powstają one w jelitach ssaków, w tym człowieka, a więc można powiedzieć, że jest darem natury. Zbiera się także często na powierzchni szamb oraz w studzienkach kanalizacyjnych i już w stężeniu 6 mg na metr sześcienny jest niebezpieczny dla zdrowia, a przy większym stężeniu powoduje śmierć.

Stężenie gazu ulatniającego się w wyniku awarii nie groziło śmiercią, tym niemniej skutki jego obecności we wdychanym powietrzu były bardzo dolegliwe. Wiele osób skarżyło się na trudności z oddychaniem, bóle głowy, nudności. Czuć go było w czasie pracy, na spacerze,  w trakcie posiłków, w czasie snu, o ile  ktoś mógł zasnąć. Wiele osób cierpiało na bezsenność, a prawie wszyscy spali bardzo krótko, bo smród budził po paru godzinach snu. Trudno było po takim przebudzeniu ponownie zasnąć, jeszcze trudniej skupić się na czytaniu książki, czy wykonywaniu innych zajęć wypełniających czas przymusowego czuwania. Najgorsze było poczucie bezsilności, nikt nie znał sposobu jak walczyć ze smrodem i jak od niego uciec. Prostym środkiem zaradczym była wymiana zaworu zamykającego odwiert, ale decyzję o tym podejmowano gdzieś „u góry”.  Teren był łatwo dostępny, a odwiert badawczy niewielki, a więc wymiana nie powinna trwać długo. Tymczasem wszyscy czekali kilka koszmarnych dni, zanim centrala zauważyła problem i zleciła wymianę zaworu.

Druga katastrofa zdarzyła się również w Karolinie, tyle że tym razem w Karolinie w gminie Suchy Las około 2 lata później.  Ktoś nie zamknął zaworu  przy zbiorniku mazutu stanowiącego paliwo w miejscowej elektrociepłowni i kilkadziesiąt ton tego ciekłego paliwa spłynęło do Warty. O takiej ilości mówiono oficjalnie, jednak mogło to być dużo więcej, bo elektrociepłownia była zainteresowana w pomniejszaniu skutków swoich zaniedbań. Paliwo skaziło rzekę na bardzo długim odcinku.  Ponieważ Warta ma szybki nurt i zanieczyszczenie w dużym tempie spływało w dół rzeki,  dopiero w Skwierzynie, w miejscu oddalonym o 100 km od źródła zanieczyszczenia, postanowiono postawić pontonową  zaporę wyposażoną w profesjonalne pompy odsysające tłuste plamy paliwa i charakterystyczną brązową pianę z powierzchni rzeki. Po drodze radzono sobie prowizorycznymi narzędziami. Mazut wyłapywano za pomocą balotów ze słomy i wędek z mopami wykonanymi ze sznurka polipropylenowego. W Obornikach i Sierakowie zaangażowano do tego elewów ze szkoły pożarniczej w Poznaniu. W Pile szkoły pożarniczej nie było i dlatego w gminie Wronki wyłapywaniem zanieczyszczeń zajmowała się obrona cywilna. Nazwa obrona cywilna jest określeniem na wyrost, bo jej członkowie nie przeszli żadnych szkoleń i nawet się nawzajem nie znali. W jej skład wchodzili przypadkowo wytypowani pracownicy miejscowych zakładów pracy, całkowicie nie obeznani z jakimikolwiek działaniami ratowniczymi. Po około tygodniu sprowadzono do pomocy saperów ze szczecińskich Podjuchów, którzy zmontowali przeprawę pontonową w okolicy dzisiejszej kładki. Ubogą, bez pomp odsysających mazut, wyposażoną jedynie w baloty ze słomy, które wtedy, po wielu dniach spływania mazutu, nic już nie zbierały. Bez względu  na to, czy z katastrofą walczyli elewi, saperzy, czy mieszkańcy rezultaty były mizerne. I nie chodziło tu wyłącznie o prowizoryczny i prymitywny sposób wyłapywania zanieczyszczeń, brak odpowiedniego sprzętu i brak kwalifikacji osób zaangażowanych w akcję. Brak szansy na oczyszczenie rzeki wynikał z tego, że na powierzchni rzeki płynęła niewielka część mazutu. Większość węglowodorów wchodzących w jego skład jest cięższa od wody i płynęła sobie spokojnie dnem rzeki i być może zalega tam do dzisiaj, o ile prąd rzeki w ciągu 40 lat, które minęły od dni katastrofy ekologicznej, nie spłukał ich do Odry. Urzędnicy ministerstwa organizujący  akcję o tym doskonale wiedzieli, ale mimo tego decydowali się na zmuszenie wielu ludzi do daremnego wysiłku. Wysiłku ponad tysiąca ludzi oszukanych i wykonujących swą pracę w przekonaniu, że ratują środowisko przed zniszczeniem.

Po kilkunastu dniach, kiedy na powierzchni Warty już nic nie płynęło okazało się, że brzegi rzeki wyglądają bardzo źle. Plamy mazutu pozostały na przybrzeżnych skarpach, roślinach i kamieniach ostróg i świadczyły o nieskuteczności całej akcji. Zebranie tych zanieczyszczeń wymagałoby sporych nakładów i trwałoby być może parę miesięcy. Nie było również wiadomo, który z departamentów ministerstwa zajmującego się ochroną środowiska miałby tym się zająć. Zebranie resztek mazutu z brzegu było kłopotliwe, z drugiej strony plamy kłuły w oczy  i uniemożliwiały  złożenie meldunku o sukcesie. Tęgie głowy zaczęły się zastanawiać, jak pozbyć się kłopotu. I wymyśliły, że niewygodnego problemu nie będzie, jeśli nie będzie widoczny. Zarządzono więc „umycie brzegów Warty” poprzez spłukanie brzydkich osadów na powrót do rzeki. Zaangażowano do tego ochotnicze straże pożarne z całego województwa, których członkowie uważali wyznaczenie na wyjazd do Wronek za wyróżnienie. Wiedzieli, że każdego uczestnika akcji czeka dodatkowa kartka na alkohol.

———————————-

Przy pierwszej katastrofie władza nie zauważyła problemu i była bezczynna, mimo że łatwo i szybko można było go rozwiązać. Przy drugiej zdecydowała się, by podjąć działania pozorowane i zaangażowała setki ludzi do pracy pozbawionej sensu. Pracy, służącej wyłącznie pokazaniu opinii publicznej, że coś się robi. Krzątaninę widzieli wszyscy, nieliczni mieli świadomość tego, że jest ona bezcelowa.  Nikt nie wskazał, kto jest winny spóźnionej reakcji na zagrożenia i kompletnego braku powiadamiania o nich.
Krótko po opisanych wydarzeniach w jednym z ogólnopolskich czasopism, o ile dobrze pamiętam, była to „Przyjaciółka”, ukazał się artykuł. Zawierał on krytykę opieszałości władz lokalnych. Tylko jeden szczegół w artykule był prawdziwy: o płynącym na powierzchni rzeki mazucie poinformowali wroniecki urząd spacerowicze.

Od tamtych wydarzeń minęło ponad 40 lat i można zadać sobie pytanie, czy władza się czegoś prze te lata nauczyła? Uważam, że owszem.
Władza robi to samo, ale z większą wprawą…

Tomasz Ziółek

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *