Pożegnanie mojej Mamy

Pożegnania, te ostateczne, to trudny czas. I choć wiemy, że jedyną pewną na świecie rzeczą jest śmierć, to wciąż nie potrafimy o  niej rozmawiać. Wydaje mi się, że ja potrafię, choć nie jest mi łatwo. Kiedy w 1997 roku pożegnałam Tatę (61 lat), świat mi się zawalił, choć miałam już 32 lata. Od tego czasu uczyłam się rozmawiać o sprawach życia i śmierci, szokując swoich znajomych. Tak więc, gdy w wieku 85 lat odeszła moja Mama, jest mi nieco łatwiej, ale wciąż trudno. Moja Mama była zwykłą Mamą, jakich tysiące na świecie. Żegnając Ją, chciałabym oddać hołd wszystkim Mamom, które w ciszy żegnamy na cmentarzu, bo wydaje nam się, że nie ma o Nich nic do powiedzenia. A jednak jest! Myślę, że każdy może w życiu swoich rodziców znaleźć coś niecodziennego, ja zaczynam:

Oferty Pracy Wronki

Ś.p. Irena Kaźmierczak 15.01.1934 – 19.11.2019. Zdjęcie z IX 2019 r.

 

Mamo…

Piszę do Ciebie po raz pierwszy chyba od czasów kolonii i obozów, bo już nie mogę zadzwonić.

Kiedy w lipcu żegnałam moją przyjaciółkę Krysię, obiecałam sobie, że już nigdy tego robić nie będę.

Nie mogę jednak dotrzymać tego słowa.

Poczułam, choć to bardzo trudne, że muszę to zrobić raz jeszcze. I to nie tylko dla Ciebie, Mamo.

Chcę to zrobić także dla tysięcy zwykłych mam, które żegnamy w ciszy, bo cóż można o nich powiedzieć, ponad to, że były czyimiś mamami. Nie wyróżniały się właściwie spośród innych mam.
Taka była nasza Mama Irenka.
Z pozoru.

Raczej cicha, przeważnie w drugim szeregu, po prostu robiła swoje.

Urodziła się w styczniu 1934 roku w Samołężu. Była córką Pelagii i Michała Mikołajczaków, miała dwie siostry: starszą Mariannę i młodszą Halinę oraz czterech braci: Stanisława, Mieczysława, Zenona i Kazimierza.
Wyszła za mąż w wieku 21 lat, poślubiając Alojzego. Urodziła troje dzieci: Grzegorza, Zbigniewa i mnie – Grażynę.

Całe życie pracowała w handlu lub gastronomii. Któż ze starszego pokolenia nie znał Irki ze „słodkiej dziurki”? Tam, już w wieku 7 lat, i ja łyknęłam bakcyla handlu. Zawsze chciałam być nauczycielką albo pracować w sklepie. To Ona przekonywała mnie, że w szkole sprawdzę się lepiej.

Sama, jako dziecko marzyła o tym, żeby zostać krawcową. Niestety, w tamtych czasach z dziećmi się nie dyskutowało, potrzebne były ręce do pracy. Poza tym babcia Pelagia wyznawała zasadę, że po co dziewczynie się uczyć, przecież wyjdzie za mąż i będzie wychowywać dzieci.

W przypadku Irenki sprawdziło się to częściowo, bo owszem wychowywała dzieci, ale też całe życie pracowała albo w sklepach albo restauracji, kawiarni, barze. Moi znajomi wiedzą, że sama o mało nie urodziłam się w barze „Warta”, gdzie wówczas pracowała Mama, oczywiście do samego końca, bo, jak mówiła, ciąża to nie choroba. Siedem godzin dzieliło wyjście Mamy z pracy od mojego urodzenia na wronieckiej porodówce.

Byliśmy przeciętną rodziną, niezbyt bogatą, ale też  nie całkiem biedną, jak wówczas większość, w pięcioro gnieździliśmy się w mieszkaniu (pokoju z kuchnią), wynajętym na Zamościu. Kiedy w końcu dostaliśmy duże mieszkanie w bloku, Grzegorz wkrótce wyjechał na studia do Poznania, a ja zamieszkałam na stancji w Wałczu, uczęszczając do szkoły pedagogicznej. W bloku z rodzicami został Zbyszek.

Z dzieciństwa pamiętam sytuacje zwykłe i te niecodzienne.

Mama pracowała  na dwie zmiany, wieczorną kończąc o 22, czyli w domu na Zamościu była po 23. W tym czasie zajmował się nami tata, bądź opiekunki, moja, później Zbyszka, a potem już sami o siebie dbaliśmy. Mama poza zmianą w pracy musiała zadbać o nas: zrobić pranie, przygotować obiad na jutro, wyprasować, coś uszyć, czy zrobić sweter na maszynie.

Szczególnie to szycie pamiętam. Były lata osiemdziesiąte, starszemu pokoleniu przypominać nie muszę, jakie to były czasy, młodszemu powiem, że w sklepach nie było nic. Nawet w Kerfurze …
A ja miałam bal ósmych klas i marzyła mi się sukienka, której obrazek wycięłam ze „Świata Młodych”. Z dżinsu, obszyta koronkami, z małymi guziczkami… Cudo, którego w sklepie na pewno dostać nie można było. Spałam z tym obrazkiem, licząc na cud. Prosiłam Mamę, żeby mi uszyła taką, ale nie było materiału. Odpuściłam więc sobie.
I nagle, w dniu balu, tuż po otwarciu oczu zobaczyłam na drzwiach od pokoju ramiążko, a na nim … moja cudna sukienka! Mamie jakoś udało się handlem wymiennym za kawę, czekoladę, czy inny rarytas, zdobyć podobny materiał, koronki miała w domu, a guziczki odpruła od swojej bluzki. I tak przez noc, kosztem własnego snu, spełniła moje największe marzenie tamtych czasów, ważniejsze nawet, niż świadectwo z paskiem na koniec roku!

Takie cuda, później, gdy uczyłam się w Wałczu, w typowym babińcu, czyniła częściej. Przez weekend potrafiła nieraz wyczarować mi takie kiecki, których zazdrościły mi nie tylko koleżanki, ale i nauczyciele, a nawet rodzice moich koleżanek.

Podobnie było ze swetrami, które robiła częściowo na drutach, a częściowo na maszynie do robienia swetrów. Miałam taki z napisem Zenek, miałam z chińskim znakiem DUCH (chcę wierzyć w to, że to właśnie oznaczał ów znak).

W ogóle potrafiła wyczarować coś z niczego, doświadczała tego nawet Ania, której babcia szyła ubranka dla Barbi…

Gdy wyjeżdżałam z „Chęchaczami” do Holandii  uszyła mundurek harcerski dla lalki Zosi, którą podarowaliśmy skautom. Zosia miała wszystko: mundurek, pagony, pas, getry, wywijki i buty oraz rogatywkę i chustę. Moja  lalka Brygida, o rok młodsza tylko ode mnie, przy okazji też dostała nowe szaty harcerskie. To były cuda, których wówczas w żadnym sklepie nie można było kupić.

Pamiętam też 50 poduszek uszytych wspólnie z tatą ze skrawków materiału, jako prezent dla naszej nowej harcówki oraz firanki do harcerskiej kuchni.

Ale szczytem pomysłowości była suknia na koncert mojej uwielbianej Republiki. Biało czarne pasy uzyskała barwiąc na czarno dwie tetrowe pieluchy, barwnikiem kupionym u pani Czwojdzińskiej. Oczywiście suknia była jednorazowa, bo wyprać jej nie można było, chyba, że rozpruwając i piorąc pasy czarne i białe osobno.

Przez 10 lat i trzy miesiące Mama mieszkała ze mną w Nowej Wsi. Miała swój świat wokół. Początkowo katowała nas wszystkich ogródkiem, którego nikt oprócz Niej nie znosił, ale robiliśmy, co kazała. Przedtem, mieszkając jeszcze w bloku, uprawialiśmy działkę, w podobny sposób. Ale tym sposobem, moje, nawet wbrew mej woli zdobyte umiejętności, przydały się, gdy robiliśmy ogród przy harcówce. Wówczas to ja dowodziłam pracami, a moi harcerze nienawidzili ogrodu.
Mama zajmowała się także prasowaniem, za każdym razem pytając, jak to jest, że nie lubię prasować, przecież normalne kobiety robią to bez szemrania. Nie wspomnę o gotowaniu, którego nie cierpiałam, a ona uwielbiała. Jeszcze w ubiegłym miesiącu zdziwiła się, gdy przypaliłam ziemniaki gotowane w garnku … na parze…
Ona potrafiła trzy jajka „zafaszerować” na pięć sposobów jednocześnie! Dla mnie zrobienie zwykłej sałatki było szczytem poświęcenia. Nie wspomnę o ciastach. Jej placek z kruszonką do dziś śni się po nocach niektórym!

Oczywiście, gdy urodziła się Ania, Mama pomagała mi ją wychowywać. Ania miała babcię, nie musiała mieć opiekunki zanim poszła do przedszkola, a nawet później. Grały w chińczyka guzikami, na wyrysowanej przez babcię planszy, Ania uczyła się przegrywać, co wcale nie było łatwą sztuką, jadły grejfruta na pół, szyły sukienki dla lalek, czytały książeczki i chodziły na spacery. W ostatnich latach sytuacja się odwróciła i cieszy mnie, że moje dziecko widziało potrzebę opieki nad babcią.

Mam takie wrażenie, że Mama nigdy nie pogodziła się ze swoją starością. Kiedy już trudno było Jej chodzić i nie chciała jeździć do kościoła, zaproponowałam Jej, że poproszę księdza, by raz w miesiącu do Niej zajrzał. Oburzyła się wówczas, że jak, przecież ksiądz przychodzi do starych i chorych!  Miała wówczas ponad 80 lat i nie mogła za bardzo chodzić…
A kiedy w ubiegłym roku porządkowałyśmy szafę, znalazłam Jej czarną garsonkę i zapytałam, czy tą zostawiamy? Oburzyła się, mówiąc, że po co? W czarnej chowają stare baby… Czarną wyrzuciłyśmy, zostawiłyśmy fioletową.

Miałam naprawdę świetny dom (i ten na Zamościu i ten w bloku) i wspaniałych rodziców. Dom otwarty był dla wszystkich, najczęściej moich, przyjaciół. Obowiązywała w nim tylko jedna zasada: po 22.00 nie było wstępu. Siedzieć można było do rana, byle w miarę cicho, żeby rodzice mogli spać. Zresztą w bloku w ogóle obowiązywały pewne zasady. Tak więc cała paczka moich przyjaciół: Gomez, Mariusz, Grajek, Kobyła, Pikut, Jagoda, Romka, ciotka Gocha, a potem moi młodzi przyjaciele harcerze, z Groszkiem, często gościli u mnie w bloku.

Kiedy skończyłam szkołę średnią zamieszkała u nas (na prawach córki, ze wszystkimi przywilejami ale też obowiązkami domownika) moja przyjaciółka z liceum, ciotka Gocha. Wtedy Mama była w siódmym niebie – my, dwie młode kobiety pracujące w oświacie, a po lekcjach zajmujące się gotowaniem obiadu, pieczeniem placków, czy praniem w pralni (co trwało dwa dni przeważnie).
Ja całe życie uważałam, że urodziłam się do innych, wyższych celów, niż przyziemne prace domowe, ale Mama nie wierzyła w to. Do końca życia, zresztą ciągle pytała: jak normalna kobieta może nie lubić prać, prasować, gotować, czy sprzątać. Zawsze odpowiadałam Jej, że normalne to może i lubią…

Łatwo nam ze sobą nie było! Dwie silne osobowości pod jednym dachem, wprawdzie w dwóch mieszkaniach, ale zawsze obok: Mama lubiąca ciszę, spokój, działkę i normalne codzienne życie domowe z ciepłym obiadem na czas, telewizor, seriale, gazety z historiami ludzkich losów i ja – czasami huragan emocji, zupełne przeciwieństwo! Mogłam nie jeść cały dzień, jak mnie coś nosiło.
Ale jakoś nie pozabijałyśmy się, choć czasem było ostro! Do końca życia Mamy każda z nas pozostała przy swoim zdaniu, ale wypracowałyśmy jakoś tę naszą suwerenność, choć Mama nie zmarnowała żadnej okazji, by mi o tym „braku normalności” przypomnieć.
Ale i tak wolała mieszkać ze mną, czego w sumie nie mogłam pojąć.
Chociaż, właściwie spełniałam Jej zachciewajki, jak mówiła: krakersiki, batoniki, śliwki w czekoladzie, malagi, owoce, jogurty, raz gęste, raz nie… No i pełna lodówka – syndrom ludzi wojny, którzy zaznali głodu.

Na starość Mama czuła się zaopiekowana, jak mówiła. Jeszcze w niedzielę powtarzała mi, że nigdy w życiu Jej tak dobrze nie było, wszystko, czego potrzebuje ma. I gdyby nie te wszystkie choroby, byłoby świetnie.

Przez ostatnie półtora roku funkcję opiekunki – powierniczki pełniła Marylka, która ze swoimi pokładami cierpliwości potrafiła spokojnie ugotować Mamie pyszny obiad, mimo ciągłego się Mamy wtrącania do garnków, a przy okazji porozmawiać, posprzątać i pospacerować. Jednym słowem tak, jak Mama lubiła najbardziej. Marylka była z nami do ostatniego Mamy dnia.

Równie nieoceniony okazał się doktor Krzysiu, który przychodził na każde wezwanie, i choć wyekspediował Mamę kilka razy do znienawidzonego szpitala, to dzięki temu zawsze z niego wracała.
Prawie zawsze…

Teraz już Jej nie ma wśród nas.

Pozostanie jednak w naszej pamięci, zapewne jeszcze niejedno wspomnienie o Niej rozweseli nasze wspólne biesiady. Historia z drożdżówkami, z owsianką, jabłkiem…

Po 22 latach spotka w końcu swojego Alosia. Mam nadzieję, że się odnaleźli i teraz będą razem czuwali nade mną z góry. A że opieki będę potrzebować teraz ogromnej, nie wątpię.

Do zobaczenia… Odpoczywaj w spokoju i bez bólu, Mamo.

Pewnie będzie mi Ciebie brakowało… I pozdrów Tatę.

Grażyna

 

FOT. Z RODZINNEGO ALBUMU

komentarze 3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *