Tego nie można zapomnieć – początki współpracy z Holandią sprzed 40 lat wspomina Tomasz Ziółek

Podczas tego spotkania nie było protokolanta. Wroniecki magistrat reprezentowały tylko dwie osoby, spotkanie miało nieoficjalny charakter, bo tylko taki w owym czasie był możliwy. Drugi jego uczestnik Tadeusz Larecki już nie żyje, a zatem mogę liczyć tylko na swoją pamięć dnia, kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się z grupą Holendrów, którzy przybyli z konkretną propozycją pomocy materialnej dla mieszkańców Wronek – pisze Tomasz Ziółek

Oferty Pracy Wronki

A były to czasy, kiedy ta pomoc była bardzo potrzebna. Dzisiaj, kiedy tych dni minęło prawie 40 lat, trudno jest sobie wyobrazić jak głęboki kryzys dotknął przede wszystkim zwykłych mieszkańców naszego kraju. Podstawowe produkty spożywcze były na kartki, a i tak trzeba było po nie stać w długich kolejkach. Nie było odzieży, butów, brakowało nawet pasty do zębów i papieru toaletowego. W okresie zimowym często wyłączano prąd, nie było opału, a o materiałach budowlanych można było sobie tylko pomarzyć. I w tej sytuacji przyszły do nas osoby z innego kraju z propozycją, że będą słały do naszych mieszkańców produkty, których nam brakowało. Osoby  zupełnie obce zgłaszające się z bezinteresowną pomocą.

Wiedzieliśmy, że tej pomocy  nie można odrzucić, jednocześnie wiedzieliśmy, że  oficjalne kontakty urzędu gminnego z organizacjami działającymi za istniejącą wówczas żelazną kurtyną są zabronione. I wtedy Tadeusz wyszedł z propozycją, by transporty z pomocą wysyłać do kościoła, a ksiądz dziekan Wacław  Przyniczyński  bez wahania propozycję przyjął.  Ze spotkania na 1 piętrze wronieckiego ratusza pamiętam jeszcze flagę Holandii, którą otrzymaliśmy na pamiątkę tego wydarzenia, ale  zanim ją wywiesiliśmy upłynęło dużo czasu. I   jeszcze jedno. Młodego człowieka, który rozpoczynał pracę jako dziennikarz, którego bliżej poznałem po prawie dziesięciu latach, ale o tym później.

Do Wronek zaczęły przybywać transporty z pomocą. Osobie, która nie organizowała przewozu darów trudno sobie wyobrazić, jak trudnym przedsięwzięciem logistycznym było przygotowanie każdego transportu.  Najpierw trzeba było znaleźć darczyńców, którzy wyrazili chęć przekazania pomocy materialnej obcym dla nich osobom. Zgromadzone dary były  składowane w wynajętym magazynie. Tam trzeba było je posortować, przygotować do wysyłki i załadować na ciężarówkę. Dostarczenie darów nie był sprawą łatwą, bo polskie służby celne bynajmniej nie stosowały w odniesieniu do nich taryfy ulgowej i dokładnie sprawdzały każdy transport. Nawet drobna nieścisłość w dokumentach mogła być powodem cofnięcia transportu, który wcześniej czekał za odprawą  wiele godzin. I tak, niezależnie od wartości darowanych przedmiotów, sama wysyłka kosztowała dużo pracy i pieniędzy. Mimo tych licznych trudności znalazły się osoby, które poświęciły swój czas i pieniądze, by pomóc obcym ludziom, mieszkającym w nieznanym im kraju.

W latach osiemdziesiątych odwiedziny mieszkańców miejscowości z IJmond, tj. z Beverwijk, Velsen, Heemskerk w Polsce były bardzo rzadkie. Z Wronek również docierały tam nieliczne osoby. Na przeszkodzie stały pilnie strzeżone granice, które mocno utrudniały bezpośrednie kontakty mieszkańców Polski i Holandii. Nieliczne były osoby, które poświęciły swój czas i energię na ich forsowanie, wśród nich byli Wim Spruit i nieżyjący już dzisiaj Jaap Fatels. Sytuacja się zmieniła, kiedy w 1989 r. otwarto  granice. I okazało się, że nie umiemy z tego w pełni korzystać. Kraj był zamknięty przez wiele lat, nawet wyjazd do sąsiednich krajów obozu wschodniego był utrudniony. Polacy nie podróżowali i nie znali języków obcych, bo nie mieli okazji ich używać. Większość ludzi bała się podróżować za granicę obawiając się trudności spowodowanych nieznajomością języka.

W tych okolicznościach zaproszenia wysyłane przez Stichting Stedenband Beverwijk Wronki dla stowarzyszeń i grup reprezentujących różne środowiska były strzałem w dziesiątkę. Dzięki nim wiele osób po raz pierwszy wyjechało za granicę i zobaczyło  inny kraj. Wszystko w nim było egzotyczne. Dużo pięknych samochodów  różnych marek na ulicach.  Sklepy były odmienne od naszych,  pełne towarów z całego świata,  u nas zagraniczne towary można było kupić w specjalnych sklepach wyłącznie za dolary. Gazeta miały wiele stron zamiast czterech kartek, bo z uwagi na oszczędność papieru tyle stron miały polskie gazety codzienne.  Holendrzy wydawali się rozrzutni, bo wyrzucali zepsuty lub zbyt przestarzały sprzęt. U nas się wszystko bez końca naprawiało,  ponieważ jakikolwiek sprzęt trudno było kupić.  Dzięki kontaktom z Beverwijk wielu mieszkańców Wronek zrobiło swój pierwszy krok poza granicami kraju i zobaczyło, że można żyć inaczej. Kontakty te były indywidualną inicjatywą obywateli, bo w latach dziewięćdziesiątych żadnej oficjalnej umowy między obu miastami nie było.

Bewervijk  odwiedziło dużo młodzieży, dla której doświadczenia zebrane w innym kraju były szczególnie cenne. Młodzi ludzie zostali zmotywowani do nauki języków. Bezpośrednio doświadczyli, że warto jest znać obce języki, bo są one bardzo potrzebne w czasach, gdy można swobodnie poruszać się w całej Europie, uczyć się i pracować w różnych krajach. Najcenniejsze były staże w różnych holenderskich przedsiębiorstwach zorganizowane dla uczniów ostatnich szkół zawodowych. Początek mojej współpracy z Stichting Stedenband Beverwijk-Wronki i mojej przyjaźni i Wimem Spruitem wiąże się właśnie z takim stażem. Tak się złożyło, że wśród uczniów, którzy odbywali staż w Holandii był mój syn i miałem okazję na własne oczy zobaczyć jak dużo serca w jego organizację włożyli Holendrzy, a w pierwszym rzędzie Wim Spruit, który był duszą całego przedsięwzięcia. Wszyscy, którzy organizowali  staż i pobyt w Beverwijk starali się aby stażysta czuł się jak u siebie w domu. Nic dziwnego, że w następnym roku syn włączył się  w organizację wycieczki mieszkańców Beverwijk do Polski. Jej organizatorem był Wim, w którym rozpoznałem młodego dziennikarza, z którym spotkałem się przed wieloma laty. Nawiązałem z nim  bliższe kontakty, kiedy sam włączyłem się w przygotowanie wycieczek do Wronek, ponieważ syn rozpoczął studia we Wrocławiu. W czasie tych wycieczek zaczęliśmy rozmawiać na inne tematy związane z działalnością Stichting Stedenband Beverwijk-Wronki.  I tak stopniowo wciągnąłem się we współpracę z holenderskimi przyjaciółmi.

A była ona bardzo ożywiona. Beverwijk odwiedzili przedstawiciele różnych zawodów, uczniowie, sportowcy, malarze, harcerze, orkiestra, strażacy, chór, zespoły folklorystyczne. Miasto stało się centrum współpracy holendersko-polskiej. Tu odbył się kongres organizacji Gaude Mater Polonia skupiającej stowarzyszenia z całej Holandii. Osiągnięcia w organizacji współpracy dostrzegła polska ambasada w Hadze i ambasadorowie oraz inni wysokiej rangi urzędnicy często odwiedzali miasto. Można by mnożyć przykłady przedsięwzięć, które  zainicjowało i przeprowadziło Stichting Stedenband. Każde z tych przedsięwzięć to ogrom pracy związanej z organizacją imprezy, zapewnieniem zakwaterowania i wyżywienia dla gości z Polski, a także programu zwiedzania okolicznych miejscowości.

Nie sposób jest wymienić wszystkie osoby, które okazały swe serce dla mieszkańców Wronek. Z ich nazwisk można byłoby ułożyć grubą księgę, w moim wspomnieniu ograniczę się do nazwisk trzech osób, których już między nami nie ma. Pierwszą z nich jest urodzona w Szwajcarii Maria Schild Blokker. Mimo podeszłego wieku i licznych schorzeń zaopiekowała się rodziną w trudnej sytuacji materialnej, mieszkającą w jednej z wiosek popegeerowskich. Pomogła finansowo w przeprowadzeniu operacji chirurgicznej dziecka, które urodziło się z wadą wrodzoną nie pozwalającą na normalne funkcjonowanie. Siostrze tego dziecka opłaciła studia, a przy tym wysyłała odzież i obuwie dla całej rodziny. Była również druga Maria, Maria Knecht Burger. Gdy Rada Miejska Beverwijk zerwała umowę o współpracy z Wronkami, nie zawahała się, by w wieku prawie 90 lat wziąć udział w pikiecie przed ratuszem w Beverwijk. Należy dodać, że niosła wtedy flagę Wronek i w ten sposób protestowała przeciwko uchwale rady miejskiej zrywającej umowę partnerskiej z Wronkami.   Wszyscy zapamiętali ją  jako osobę zawsze uśmiechniętą, energiczną, ciepłą i zawsze gotową do pomocy. Dzięki jej staraniom udało się pozyskać dla mieszkańców Wronek m.in. wiele chodzików. Jeszcze niedawno większość chodzików, które widziało się na naszych ulicach zebrała właśnie Maria Knecht. Niezapomnianą postacią pozostanie również Jaap Fatels. Jego brat napisał w klepsydrze zawiadamiającej o jego śmierci:

             „Hij vond het fijn om naar de mensen in Wronki, Polen te gaan“

– Jaap znalazł swoje szczęście w odwiedzinach u mieszkańców Wronek. W czasie prawie 40 lat odwiedził Wronki ponad stukrotnie. Lubił Polaków, smakowały mu polskie potrawy, odpowiadała mu polska gościnność i atmosfera panująca w polskich domach. Pomógł wielu ludziom, ponadto  jako zawodowy kierowca wielokrotnie ochotniczo przywoził do Wronek dary z Holandii. Wypowiadał mało słów, ale serce miał wielkie.

Kiedy myślę o Beverwijk czuję ciepło w swoim sercu. Miałem okazję wielokrotnie przemierzać jego ulice i kontaktowałem się z wieloma jego mieszkańcami. Na każdym kroku spotykałem się z dużą życzliwością, otwartością i gotowością do niesienia pomocy. Miałem okazję poznać pracę wielu instytucji publicznych, szkół, zakładów opiekuńczych stowarzyszeń prowadzących działalność pożytku publicznego i za każdym razem podziwiałem profesjonalizm ich personelu i chęć niesienia pomocy innym.  Było od kogo się uczyć.

Minęło czterdzieści lat i dzisiaj żyjemy w innym kraju i w innej Europie. W Beverwijk mieszka wielu  Polaków, bo wybrali życie w tym mieście. Obecnie każdy może mieszkać  i pracować tam, gdzie mu się to opłaca. Jest w Beverwijk również Wronki Bos, część parku z drzewami przysłanymi Wronek, co upamiętniono na specjalnej tablicy. Taka pamiątka po bezinteresownej pomocy i przyjaźni.

Tomasz Ziółek

Artykuł ukazał się w lipcu 2021 roku w Gońcu Ziemi Wronieckiej:

1 komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *