29 maja Dniem Weterana Działań poza Granicami Państwa

Od 2012 roku 29 maja obchodzony jest w Polsce Dzień Weterana Działań poza Granicami Państwa, dokładnie w tym samym dniu, co Międzynarodowy Dzień Uczestników Misji Pokojowych ONZ. Ilu z Was w ogóle słyszało o takim święcie? – pyta Marek Lemiesz. I od razu na to pytanie odpowiada

Oferty Pracy Wronki

Nie ma wojen sprawiedliwych, jakkolwiek chcielibyśmy tłumaczyć sobie powody, dla których ludzie zabijają innych ludzi w sposób zorganizowany, mniej lub bardziej „cywilizowany”, w imię takich czy innych haseł, przekonań czy interesów.

Widziałem wojnę dwukrotnie na własne oczy, namacalnie i tak blisko, jak tylko to możliwe – najpierw w Iraku, kilka lat później na misji w Afganistanie. Pewnie zabrzmi to bardzo kontrowersyjnie, ale przy całym swym okrucieństwie, nieprzewidywalności, bezsensie i przypadkowości śmierci, najwspanialszych lub – dla odmiany – najbardziej atawistycznych cechach, jakie wydobywa z ludzi, jest w wojnie coś nieuchwytnego i niemożliwego pewnie do zdefiniowania, co sprawia, że mogę w jakimś stopniu zrozumieć tych, którzy twierdzą, że ma w sobie zarazem jakiś fascynujący i perwersyjnie urzekający aspekt. Z drugiej strony, po kilku choćby dniach spędzonych w wojennym piekle, w absurdzie godnym „Paragrafu 22” lub „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, naprawdę łatwo zwątpić w to, że rzeczywistość ma racjonalny porządek, a procesy dziejowe napędza cokolwiek innego, niż pierwotne instynkty zabijania i przetrwania.

Ale wojna, i tego nie zapominam, to przede wszystkim niewyobrażalny dramat cywilnych ofiar, zamordowanych w ramach czystek etnicznych, odwetów religijnych czy akcji „pacyfikacyjnych”, ciał wrzuconych do bezimiennych dołów. Uchodźców zmuszonych nagle do porzucenia swoich domów i całej przeszłości. Dzieci – osieroconych i skazanych na dożywotnią traumę, albo nauczonych spaczonej wizji świata pełnego przemocy. Padających ofiarami gwałtów i prostytucji kobiet, które po tym wszystkim muszą podnieść się i dalej być matkami i żonami. Wreszcie odartych z godności mężczyzn, którzy nie potrafili ochronić swoich bliskich przed nieszczęściem, a teraz kulą się z przerażeniem w oczach na widok innego, uzbrojonego mężczyzny…

Ofiarami wojny są też sami żołnierze – nie „najemnicy za petrodolary” czy „psychopaci, którzy pojechali postrzelać, żeby w kilka miesięcy zarobić na nowe auto”, ale zwykli ludzie, jak Wy i ja, którzy trafili w jej środek z różnych, mniej lub bardziej sensownych powodów: bo uważali, że to ich żołnierski obowiązek, gdy państwo wzywa, albo zgłosili się na ochotnika, żeby nie zostawić wyjeżdżających na misję kolegów, bo tak właśnie rozumieją koleżeństwo i przyjaźń. Albo sądzili, że misją polskiego żołnierza jest bronić kraju, Europy, zachodniej cywilizacji czy czegokolwiek innego w odległych krajach, gdzie nikt nas nie darzy sympatią, mówiąc oględnie. Albo uznali, że udział w misji daje szansę na sprawdzenie się i podniesienie umiejętności. Albo najzwyczajniej wyjechali wraz z całym pododdziałem skierowanym na misję, bo przecież wstydem byłoby wycofać się i narazić na kpiny tych, z którymi dotąd dzieliło się żołnierską codzienność. Tych powodów może zresztą byłoby tyle, ilu polskich żołnierzy i pracowników wojska przewinęło się przez Irak, Afganistan, Bośnię, Kosowo, Czad i inne konflikty zbrojne ostatnich trzech dekad.

I wiecie co? Oni stają się par excellence ofiarami. Niemal tysiąc z nich ma status „weterana poszkodowanego”. To znaczy, że wrócili z Iraku lub Afganistanu ciężej lub lżej ranni, okaleczeni, z niepełnosprawnością. 66 nie miało nawet takiego szczęścia – wrócili do Polski w trumnach. Kolejne tysiące już w kraju cierpią na syndrom stresu pola walki i do końca życia borykać się będą z różnymi urazami psychicznymi, prowadzącymi do depresji, alkoholizmu, zaburzonych relacji z otoczeniem, rozpadu małżeństw, problemów z nadagresją, a w skrajnych przypadkach – do samobójstw, które są na ogół przez rodziny i władze wojskowe skrzętnie skrywane przed mediami. Byłem niedawno na dwóch takich pogrzebach – kolegów, których dobrze znałem i nie wiedziałem nawet, z jakim cholerstwem zmagali się przez ostatnie lata. Zmagali się w ukryciu, samotności, bo armia i MON do niedawna jeszcze nie miały opracowanego i wdrożonego żadnego kompleksowego programu pomocy psychologicznej i profilaktyki dla tych ludzi.

W Stanach Zjednoczonych rodziny, których synowie, córki, mężowie czy bracia służą za oceanem, z dumą wieszają na domach amerykańskie flagi. I robią tak wszyscy, zarówno „red-necks” ze środkowego Zachodu, jak i stara bostońska „upper middle class”, bez względu na przekonania polityczne, niezależnie od tego, czy są zwolennikami Republikanów, czy Demokratów, czy głosowali na Trumpa, czy na Hillary. Wyjeżdżających na wojnę czy wracających z misji żołnierzy personel samolotu zaprasza do klasy biznes, taksówkarz odmawia przyjęcia od nich pieniędzy za kurs, przechodnie spontanicznie ściskają rękę na ulicy i klepią po ramieniu. Mojemu znajomemu oficerowi, gdy wyjechał do Afganistanu zostawiając w domu żonę, anonimowi sąsiedzi regularnie rąbali drewno na opał i sprzątali obejście. Do dziś chyba nie wie, kto to był… I nie chodzi w tym wszystkim o poparcie dla wojny per se. Nikt przecież dla amerykańskich weteranów nie zrobił tyle, co lewicowi pacyfiści z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zadeklarowani przeciwnicy Nixona i wojny wietnamskiej. Chodzi o wsparcie dla ludzi, którzy narażali życie dla interesów swojego państwa. Nawet, jeśli ten interes w gruncie rzeczy jest co najmniej moralnie wątpliwy. Ale to „nasi chłopcy i dziewczyny”. Tak swój patriotyzm rozumieją Amerykanie.

A w Polsce? Wystarczy wejść na dowolny portal informacyjny i poczytać komentarze pod informacjami o wyjeździe na misję stabilizacyjną następnego kontyngentu żołnierzy, o procesie w sprawie Nangar Khel, o medalach jako jedynej formie uznania dla weteranów-inwalidów, a nawet o kolejnym poległym tysiące kilometrów od kraju Polaku. Ile jadu, nienawiści, obelg… Czasem prowadzę szkolenia dla personelu wojskowego. Są wśród nich też uczestnicy polskich kontyngentów stabilizacyjnych. Jeden z nich powiedział mi kiedyś, że ta pogarda boli go bardziej, niż dwie kule, które oberwał przed laty w afgańskim Muqur. Bo przed pociskiem można schować się za samochodem, kamieniem, można odpowiedzieć ogniem. A wobec hejtu, z którym zetknął się, czytając wpisy pod wzmianką o pochówku swojego poległego kolegi, i on, i rodzina zabitego byli bezbronni niczym dzieci. Smutne w tym wszystkim jest to, że najbardziej skorzy do radykalnych ocen są z reguły młodzi ludzie, którzy zarazem nie mają zupełnie pojęcia ani o wojnach, ani nawet o specyfice regionów, w których te wojny się toczą. Mam czasem wrażenie, że dla niektórych rodaków nazywanie polskich żołnierzy „prymitywnym bydłem” czy „psychopatami zabijającymi dla kasy” jest tak cool, jak cool może być wegański burger na lunch albo lampka prosecco z przyjaciółmi na nadwiślańskim bulwarze w piąteczkowy wieczór.

Siedząc w domowym zaciszu, w wygodnym fotelu, albo zapadając się w sofie którejś z sieciówek z kubkiem latte, przy chilloutowej muzie, łatwo z takiej perspektywy oceniać ludzi, którzy znaleźli się w sytuacji ekstremalnej, którzy musieli walczyć i zabijać, żeby po prostu i najzwyczajniej samemu przeżyć i wrócić do domu, do bliskich. Mam wrażenie, że więcej dylematów etycznych przed naciśnięciem na spust mają owe „łyse karki” i „bezmyślni mordercy”, niż refleksji przy klawiaturze autorzy tego rodzaju epitetów. Nie wiecie nic o brudzie i syfie wojny. Nie Wy czuliście w powietrzu, nozdrzach i ustach pył, krew, a w mięśniach zwykły, zwierzęcy strach, który – zmieszany z potem – ma tak specyficzny zapach, że zapamiętam go do końca życia, podobnie zresztą jak smród spalonego w wybuchu ludzkiego mięsa. Nie Wasi przyjaciele i koledzy, z którymi jeszcze dzień wcześniej jedliście obiad, ginęli. I to nie Wy odprowadzaliście o świcie do helikoptera zalutowane, przykryte Biało-Czerwoną trumny. A następnego dnia wyjeżdżaliście w konwój lub patrol nie mając pewności, że z niego wrócicie. I że jeszcze zobaczycie żonę i dzieciaki, z którymi wczoraj rozmawialiście chwilę na Skypie.

Odwiedziłem dziś rano kilka stron z newsami i znów zobaczyłem to błoto, wylewające się zewsząd pod artykułami o Dniu Weterana. I, przyznaję, trafił mnie szlag. Więc w swojej rozpaczliwej bezsilności wobec głupoty tego zjawiska postanowiłem napisać tych parę słów tutaj.

Kolejne ekipy rządzące w naszym kraju weteranów misji zagranicznych miały głęboko w d…, ignorując zupełnie ten problem lub udając, że jest marginalny. Ministrowie obrony różnych opcji politycznych, którzy publicznie, w świetle kamer, deklarowali wsparcie wszelakie dla wdów i sierot po poległych żołnierzach, potem ordynarnie unikali ich, gdy po miesiącach te zjawiały się w Warszawie po obiecaną pomoc. Większość z nas, weteranów, przez te lata już zdążyła przekonać się, że musimy liczyć przede wszystkim na siebie samych. Lub na dawnych towarzyszy broni. Nie namawiam więc nikogo do wspierania na siłę, wbrew sobie, działań warszawskiego Centrum Weterana, doraźnych akcji pomocowych dla rodzin poległych, czy programów fundacji takich, jak choćby Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych poza Granicami Kraju, Stowarzyszenie Weteranów Działań poza Granicami Rzeczypospolitej, Stratpoints, Invictus Veteranus albo Sprzymierzeni z Grom. Zrobią to ci, którzy uważają to za stosowne i zgodne z ich przekonaniami.

Nie oczekujemy szacunku, wdzięczności czy uznania, bo niektórzy zaraz odpowiedzą rezolutnie, że przecież nie ma za co. Okay, nie ma za co. Nie spodziewamy się, że będziecie z nas dumni, trudno. Mam jednak ogromną prośbę do wszystkich, którzy ten tekst przeczytają. Bez względu na to, czy Irak lub Afganistan były dla Was chlubną kartą polskiego oręża, czy też uważacie, że splamiliśmy tam honor polskiego żołnierza udziałem w imperialistycznej okupacji. O jedno proszę z całego serca: nie plujcie na weteranów. Nie plujcie na nas, do cholery.

Krytykujcie polityków, którzy swego czasu podjęli decyzję o wysłaniu naszego wojska na operacje stabilizacyjne, i którzy wzięli na siebie podobno (ale czy naprawdę?) etyczną odpowiedzialność za przelaną tam polską krew. A gdy stabilizacja okazała się być regularną wojną, do tego nie przynoszącą oczekiwanych profitów gospodarczych, nie mieli nawet odwagi, by spędzić z polskimi żołnierzami jednego dnia w narażonej na ataki rakietowe bazie. Krytykujcie sobie ten popieprzony świat, w którym przyszło nam żyć, i z którego pewnie większość z nas już coraz mniej rozumie. Krytykujcie zagmatwaną grę dyplomacji o strefy wpływów („Wojna jest tylko kontynuacją polityki innymi narzędziami” von Clausewitza, pamiętacie?), gdzie z premedytacją wysyła się tysiące młodych mężczyzn i kobiet na śmierć w imię utrwalenia statusu państwa na arenie międzynarodowej albo zapewnienia koniunktury ekonomicznej wielkim koncernom zbrojeniowym i wydobywczym.

Ale nie plujcie na nas. Jest nas ponad dwadzieścia tysięcy i żyjemy obok Was…

Zdjęcia:
Multinational Division Central-South / PKW Irak, I i II zmiana (2003-2004)
ISAF / PKW Afganistan, VII i VIII zmiana (2010)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *