Wronieckie grzechy główne. Grzech czwarty, czyli zróbmy sobie perfekcyjną katastrofę przestrzenną i zazdrośćmy innym

Dziś kolejny odcinek „Wronieckich grzechów głównych”. Grzech czwarty, czyli zróbmy sobie perfekcyjną katastrofę przestrzenną i zazdrośćmy innym – autorstwa Marka Lemiesza

Oferty Pracy Wronki

„Brzydko, że pękają oczy”, jak śpiewał Staszewski Kazimierz. Podobno jesteśmy konsumentami wrażeń, proszę zatem śmiało częstować się tymi smakołykami. Oto syf prywatny w samym środku miasta: zarośnięte krzakami ruiny i zielsko, na których widok magistraccy urzędnicy i Straż Miejska najwyraźniej spuszczają skromnie oczy. Spieszę donieść (to ostatnio we Wronkach bardzo modne słowo), iż gminie pozostawiono możliwość podjęcia tzw. działań władczych w celu zmuszenia właściciela posesji do jej uprzątnięcia. Szkoda tylko, iż z aktualnej wersji gminnego regulaminu utrzymania czystości zniknął wcześniejszy zapis o obowiązku utrzymania nieruchomości wolnej od zachwaszczenia.

Marek Lemiesz

Wronieckie grzechy główne. Grzech czwarty, czyli zróbmy sobie perfekcyjną katastrofę przestrzenną i zazdrośćmy innym

„Miejskie powietrze czyni wolnym” – mawiano w średniowieczu. Nie chodziło bynajmniej o ówczesne uliczki, cuchnące odorem uryny i gnijących odpadków, a o względne bezpieczeństwo, jakie w niespokojnych czasach zapewniały wysokie mury i municypalne prawodawstwo. I choć na przestrzeni stuleci miasta przeszły niewyobrażalną metamorfozę, a jeszcze bardziej zmienił się nasz system wartości, niezmiennie ogromną wagę przywiązujemy do poprawnego uporządkowania przestrzeni, w której żyjemy, by spełniała nasze oczekiwania. Bowiem „od największej nawet brzydoty i bałaganu gorszy jest fałszywy ład, wprowadzony bez poszanowania lub kosztem prawdziwego porządku miasta, które walczy o przetrwanie i poszanowanie” – jak pisała w swej książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” Jane Jacobs, prekursorka walki z ignorancją technokratów, usiłujących urządzać zespoły miejskie na przekór ich naturalnemu charakterowi.

*

Minęły już czasy, gdy mieszkańców musiało cieszyć wylanie nowego asfaltu czy kilkadziesiąt metrów naprawionej płyty chodnikowej. Choć nadal nie brak na w Internecie hołdów wdzięczności za tego rodzaju działania, coraz powszechniejsze staje się przekonanie, że stanowią one codzienny obowiązek włodarzy i nie są z ich strony żadnym prezentem. Dziś samorządy prężnie rozwijających się miasteczek, zwłaszcza tych, które – jak Wronki – mają niezły potencjał, wynikający z istnienia dużych miejscowych pracodawców i bliskości wielkich aglomeracji, robią, co w ich mocy, ażeby atrakcyjnością przyciągnąć młodych, pracujących ludzi, najchętniej z dziećmi. Tylko, patrząc na otaczającą nas rzeczywistość, nie do końca wiem, czym nasze gminne władze chciałyby zachęcić do osiedlenia się przyszłych podatników. Zamiast zielonych skwerów i sklepów w przyzwoitym zasięgu, albo wygodnego dojazdu rowerami, zaoferujemy im przemykanie chyłkiem w cieniu wielkich hal fabrycznych? Kto będzie chciał spędzić resztę życia w mieście, powoli zmieniającym się w kuriozalny kulturowo-ekonomiczny folwark, gigantyczną noclegownię dla napływowych pracowników dwóch tutejszych producentów AGD?

 

Ale co zrobić z zaniedbanymi działkami, których właścicielem jest Miasto? Czy wystawienie sobie samemu nakazu sprzątnięcia nie trącałoby nieco masochistyczną perwersją? A może pokrzywy i lebioda wysokości dorosłego człowieka mają być naszą dumną odpowiedzią na pomysł łąk kwietnych?

Żeby stworzyć przyjazną i funkcjonalną przestrzeń miejską, czyli po prostu fajne miasto, nie wystarczą inicjatywy obywatelskie, wizjonerski inwestor czy błyskotliwy architekt – to wszystko we Wronkach znaleźlibyśmy bez trudu. Jako zwornik tych elementów potrzebna jest też proaktywna władza, otwarta na potrzeby społeczne i wartości kulturowe, skłonna do mediacji oraz dialogu ze społeczeństwem i specjalistycznymi konsultantami. I na tym w zasadzie mógłbym niniejszy tekst zakończyć, aby nie brnąć dalej w stronę literatury fantastycznej, osadzonej w realiach nadwarciańskiego miasteczka.

Mieliśmy w naszym mieście przed kilku laty, niezbyt zresztą szczęśliwie zakończony, epizod z budżetem obywatelskim. Ta forma partycypacji, która narodziła się trzydzieści lat temu w dalekiej Brazylii, jest dziś powszechnie przyjętym sposobem współdecydowania mieszkańców o najbliższej im przestrzeni – dzielnicy czy ulicy. I choć jej udział w wydatkach budżetowych polskich gmin jest mniej, niż znikomy (ok. 1 % w skali kraju, we Wronkach niespełna pół procenta), to w zamierzeniu stanowić ma namacalny wskaźnik tego, czego oczekują od swojego samorządu mieszkańcy. Rzućmy zatem okiem, jakie projekty zgłaszano onegdaj do wronieckiego budżetu: modernizacja boisk, remonty świetlic wiejskich, place zabaw i lokalne placyki z zielenią, czyli przedsięwzięcia osadzone we własnym „fyrtlu”, na wyciągnięcie ręki, kluczowe i dla komfortu życia, i dla poczucia wspólnoty. Logika podpowiadałaby zatem następujący algorytm działań Ratusza: przeanalizowanie tych głosów, następnie zaplanowanie dalszych inwestycji w oparciu o wnioski płynące z analizy. A co zaoferowano nam w rzeczywistości? Hasło „Wronki wracają nad rzekę” i wizję nadwarciańskiego bulwaru.

Choć pewnie narażę się teraz na oskarżenia o „wieczne niezadowolenie”, osobiście nie jestem, przyznaję, zatwardziałym entuzjastą rewitalizacji terenów nadwarciańskich w opcji, jaką wybrano, czyli najbardziej ingerującej w ich charakterystyczny, półdziki charakter, zmieniającej walory naturalne, proekologiczne, w otwartą przestrzeń typu umocniony brzeg + alejka + trawnik. Co więcej, zafundowaliśmy sobie jedną, ogólnomiejską strefę rekreacyjną nad Wartą, zapominając chyba o tym, że dla większości wronczan (poza mieszkańcami Borku i Mickiewicza oraz okolic Rynku) i tak w przyszłości nie będzie ona dostępna bezpośrednio. Czyli dalej zamykamy ludzi w enklawach gierkowskich bloków, a na mieszkańców domków jednorodzinnych machamy ręką, bo mają przecież te swoje mini-ogródki. Nie zamierzam nikogo przekonywać, iż bulwar nad Wartą jest sam w sobie złym pomysłem, ale szkoda, że przed kilku laty uczyniono zeń priorytetową i sztandarową inwestycję gminy, która skanibalizowała środki na inne przedsięwzięcia, w tym na rozwój przestrzeni publicznych w innych częściach miasta.

Tu pewnie będziemy wszyscy zgodni: kładka i Plac Wolności to bezapelacyjnie najpiękniejsze miejsca Wronek. Może tylko szkoda, że fontanna w tajemniczy sposób zdematerializowała się, przekształcając w zielonkawą płytę wiórową.

Niestety, faktem jest, iż bulwar został trochę, jak powiedziałby architekt, spaprany. Projektując taką strukturę, za standard przyjmuje się rozmieszczanie co 100 do 200 m charakterystycznych elementów, zwanych sekwencjami widoków – stanowią one cele pośrednie dla poruszającej się pieszo osoby. Tymczasem wroniecka koncepcja przewiduje tylko dwa takie punkty poza samą kładką: plac zabaw i przystań (chyba, że za trzeci uznamy toalety, ale to trochę brawurowe). Źle rozwiązano kwestię siedzeń – mamy identyczne ławki i żadnych innych siedzisk, co potęguje wrażenie monotonności, do tego rozmieszczono je od niewłaściwej strony trasy i za rzadko, bez zastosowania odpowiednich przeliczników. Potrzebne są też tzw. atraktory – różnorodne obiekty, definiujące przestrzeń, przyciągające wzrok i napędzające frekwencję potencjalnych użytkowników. Tyle tylko, że na niestabilnym geologicznie terenie nad Wartą nie uda się ustawić żadnych pawilonów na kawiarenki czy knajpki, nigdy więc nie zmienimy tego miejsca choćby w namiastkę tętniących życiem stołecznych bulwarów nadwiślańskich, a taka była chyba ambicja Ratusza. Całować po rękach wypada właścicieli parkującego tam foodtrucka, że choć oni wypełniają pustkę alejek naszego skromnego waterfrontu.

Niestety, dla wielu samorządów wprowadzanie ładu przestrzennego sprowadza się do czynności administracyjnych w postaci sporządzania planów zagospodarowania przestrzennego. We Wronkach chwalimy się tym, iż w 2018 r. objęły one 5,4% ogólnej powierzchni gminy (dla porównania: Szamotuły – 8,6%, miasto/gmina Czarnków – 100%/10.5%). Jest to zgubny sposób myślenia, który każdego, kto miał do czynienia z urbanistyką, może najzwyczajniej rozśmieszyć, gdyż przypomina naszywanie kolejnych łat na i tak rozlatujące się spodnie. Nie o wywoływanie kolejnych planów miejscowych bowiem chodzi (przy których zresztą i tak potem majstruje się do woli, wprowadzając ad hoc kolejne zmiany), a o to, czego we Wronkach brak – czyli o szerszą koncepcję przestrzenną miasta jako całości, połączonej tkanką przestrzeni publicznych.

Przed wyborami na swoim Facebooku Pan Burmistrz chwalił się drzewkami pamięci,  posadzonymi przez uczniów Gimnazjum dla uczczenia wybitnych wronczan. Zatem oto, jak dziś wyglądają niektóre tabliczki tej alejki. Tym witamy wychodzących z dworca PKP przyjezdnych.

Właśnie przestrzeń publiczna, czyli park, plac, ścieżka rekreacyjna bądź rynek, jest kluczem do zrozumienia tego, co chciałbym dziś Państwu przekazać. Ustawa o zagospodarowaniu i planowaniu przestrzennym definiuje ją jako „obszar o szczególnym znaczeniu dla zaspokajania potrzeb mieszkańców (…) i sprzyjający nawiązywaniu kontaktów społecznych”. W przestrzeni publicznej przebywamy, bo musimy, wykonując tzw. aktywności konieczne, które wyznaczają nasz codzienny rytm – idziemy do pracy lub z niej wracamy, robimy zakupy, wyprowadzamy psa… Ale jest to również miejsce interakcji międzyludzkiej, czyli po prostu spotkań z innymi ludźmi. Tych przypadkowych, kiedy mijamy innych przechodniów, ale i spotkań, będących celem samym w sobie, gdy np. na plotki umówią się psiapsiółki. Dlatego chcemy tu czuć się swobodnie i bezpiecznie, i pragniemy z tej wolności korzystać regularnie.

Żeby ten mechanizm zadziałał, przestrzeń owa musi być właściwie odtworzona, przywrócona, zrewitalizowana, albo (czasem to okazuje się najprostsze) zaprojektowana od zera, ma spełniać oczekiwania użytkowe różnych grup społecznych, także osób z ograniczeniami ruchowymi, a przy tym najzwyczajniej nie może być brzydka. Zresztą zdajemy sobie sprawę, że odpowiednie otoczenie architektoniczne będzie mieć niebagatelny wpływ na kształtowanie osobowości naszych dzieci, aby w dorosłym życiu zwracały uwagę na estetykę, bezpieczeństwo i były otwarte na zacieśnianie relacji sąsiedzkich.

Ulice w ich tradycyjnym kształcie obumierają. Tego zjawiska nie da się zatrzymać, ale można sobie z nim poradzić, choćby poszukując lokalizacji dla typowych deptaków spacerowych z wyłączonym ruchem samochodowym. Ul. Zwycięzców, urokliwie opadająca w stronę kładki na Warcie, mogłaby być jedną z kandydatek. Jest tam jeszcze kilka miejsc, których potencjał obrotni przedsiębiorcy chętnie przekształciliby w lokale gastronomiczne z ogródkami.

W czasach mojego dzieciństwa wronieckie rodziny wyjeżdżały na majówkę lub nad leśne stawy… Dziś inaczej użytkujemy otaczająca nas przestrzeń: mamy coraz mniej czasu, zatem rekreację chcemy znajdować w pobliżu domu. Wyniki badań ankietowych, prowadzonych wśród Polaków zamierzających zakupić mieszkanie, wskazują jasno, iż dla 45% z nich jednym z najważniejszych czynników jest bliskość parków, terenów rekreacyjnych, ewentualnie ogródków działkowych, i za taką lokalizację są gotowi dopłacić. Dodajmy jeszcze, iż jednym z najbardziej widocznych skutków napływu setek obywateli Ukrainy jest ich wszechobecność na parkowych ławeczkach, nad rzeką lub w siłowniach zewnętrznych. Trudno nie zauważyć, że przywożą ze sobą zupełnie inne podejście do korzystania z przestrzeni miejskiej, w której – chętniej niż my – spędzają większość wolnego czasu.

Parki i inne strefy zieleni to jedna z najważniejszych kategorii, spełniających definicję przestrzeni publicznej: są ogólnodostępne i sprzyjają podejmowaniu najróżniejszych form aktywności fizycznej, jak bieganie, jazda na rowerze, prace ogrodowe, a nawet najzwyklejsze spacerowanie. Tak, spacerowanie właśnie, które wg badań pn. „Praktyki kulturalne Polaków” z roku 2014 stanowić ma najpopularniejszą formę miejskiej rekreacji wśród prawie 87% naszych rodaków. Zgodnie z ideą zrównoważonego rozwoju urbanistycznego, to właśnie tereny zielone, zwane dziś korytarzami ekologicznymi, powinny łączyć różnorodne pod względem funkcjonalnym części miasta.

Moja ulubiona kategoria naszego chaosu urbanistycznego, nad którą nie mogę przestać się pastwić: szroty i warsztaty samochodowe, bezpretensjonalnie wkomponowane w sam środek zabudowy jednorodzinnej lub pomiędzy las i bloki mieszkalne. Pozwolenia na takie cudeńka wydaje ten sam organ administracyjny, który innym obywatelom nie pozwala na cofnięcie fasady budowanego domu kilka metrów głębiej, niż sąsiednie budynki we wsi.

Ogólnie przyjętą tendencją jest łączenie stref mieszkalnych z przyrodą, wprowadzanie zielonych klinów, zapewniających świeże powietrze, a przy tym stanowiących łatwo dostępną (w odległości nie większej, niż 300 m od okolicznych domów) przestrzeń rekreacji dla okolicznych mieszkańców. Mamy wciąż w centrum naszego miasta wyraźny niedobór terenów zielonych, choć są dwa parki (im. Sroczyńskiego oraz Plac Wolności) i trochę rozproszonych ogródków działkowych. Sytuację ratują kompleksy leśne na Zamościu i Borku, ale zupełnie brak choćby takich rozwiązań, jak łąki kwietne dla owadów, dodatkowo zatrzymujące parowanie wody. Tam, gdzie zieleni nie ma, można ją oczywiście wprowadzać poprzez odpowiednie komponowanie planów miejscowych. Choć zdarza się, że, jak we Wronkach, stopniowo likwiduje się jedne z ostatnich zielonych płuc śródmieścia, czyli ROD-y pomiędzy Amiką i dworcem PKP.

Bardzo żałuję, iż nikt nigdy nie nachylił się u nas nad ideą tzw. parków kieszonkowych, która na świecie zdobywa coraz większą popularność. Wykorzystuje się pod nie często pojedyncze, ‘ niezabudowane parcele o powierzchni choćby kilkuset metrów, nawet te leżące odłogiem, przeznaczone w dalszej przyszłości pod inwestycje. Takie enklawy zieleni, często otaczające instalację artystyczną czy mikro-plac zabaw, chociaż zbyt małe dla miłośników sportów, w zupełności wystarczają mieszkańcom do odpoczynku na świeżym powietrzu i integracji.

I wisienka na torcie: nad horyzontalnym krajobrazem góruje, niczym senny koszmar urbanisty, kolosalna bryła magazynu wysokiego składowania, ochrzczona na jednym z forów dla architektów mianem „przestrzennej katastrofy godnej prezentowania w gablocie”.

Druga szansa, jaką we Wronkach bezpowrotnie zmarnowaliśmy, to tereny „nieoczywiste” – czyli opuszczona i zdegradowana infrastruktura pofabryczna, jaką otrzymaliśmy w spadku po pierwszych latach transformacji ustrojowej. Założenia zrównoważonego rozwoju przestrzennego wręcz zachęcają samorządy do restrukturyzacji takich obiektów, nierzadko mało ciekawych dla ewentualnych inwestorów prywatnych z powodu położenia bądź mizernych szans na adaptację pod cele handlowe czy mieszkalne (choć np. w Szamotułach udał się taki zabieg doskonale z rewitalizacją Młyna Żytniego).

Nasze lokalne władze nigdy nie były prymusem w funkcjonalnym przekształcaniu miejskiej przestrzeni, a ich działania na tym polu bardziej przypominały poruszanie się po omacku. Swego czasu wyburzono większą część Fabryki Mebli, choć dziś moglibyśmy cieszyć się, jakże potrzebną w sezonie zimowym, niedużą halą targową w jednym z zaadaptowanych budynków. Nie będziemy mieć też na terenie dawnych ZPZ-ów swojego prowincjonalnego odpowiednika łódzkiej Manufaktury. Zamiast centrum handlowego w postindustrialnych obiektach, na placu tym właśnie powstają kolejne bezpłciowe „mega-blaszaki” marketów. Albo magazynów.

W XXI wieku nie postrzega się już graffiti w kategoriach hip-hopowego undergroundu czy kibicowskich przechwałek, co i jak można zrobić Policji. Z kontrkulturowej pseudo-sztuki sprejowane murale awansowały do elementu kształtowania przestrzeni miejskiej, ożywiającego ponure fasady i tworzącego barwny akcent, a nawet interesujący efekt przestrzenny, jak słynne już malowidła na poznańskim Rynku Śródeckim czy kamienicy w Czarnkowie. Tylko dla upamiętnienia 100-lecia Powstania Wielkopolskiego powstały dziesiątki okolicznościowych murali i tylko szkoda, że naszym władzom zabrakło chęci do podjęcia tej rękawicy. A w mieście nie brakuje nam przecież ścian, które – za zgodą właściciela – można by w ten sposób zagospodarować. Jak ta, położona kilkadziesiąt metrów od gmachu ratusza.

Ostatnim w mieście miejscem, z którego jeszcze dałoby się coś wykrzesać, jest teren Przedsiębiorstwa Komunalnego przy ul. Chrobrego. Czy pamiętają Państwo konkurs z roku 2012 na urbanistyczno-architektoniczną koncepcję zagospodarowania tego obszaru? Spośród nadesłanych projektów studentów poznańskiej politechniki co najmniej kilka było naprawdę rewelacyjnie wpisanych w otoczenie. Nie ma w tej chwili lepszej lokalizacji dla innowacyjnie rozwiązanej przestrzeni publicznej, która stałaby się wizytówką naszego miasta na równi z kładką. To wręcz wymarzone miejsce na skupienie w jednym miejscu parku i miejsca wypoczynku z siedzibą wronieckich organizacji społecznych, dostosowanym do potrzeb niepełnosprawnych punktem obsługi klientów UMiG, a nawet nowoczesną, dźwiękochłonną bryłą hali widowiskowej, nie ustępującej niczym tej z Sierakowa. Obawiam się jednak, że Ratusz nie ma na plac Komunalki żadnych pomysłów, skoro w ubiegłym roku, choćby niezobowiązująco, wydano warunki dla budowy na obrzeżu tego miejsca następnego supermarketu. Następne będą zapewne deweloperskie apartamenty…

Ład w przestrzeni publicznej miasta kreuje jego wizerunek i jakość. Obserwując wroniecką przestrzeń, zaczyna w głowie działać zjawisko, przypominające tzw. benchmarking w teorii zarządzania: oceniamy to, co pozytywnie rzuca się w oczy w sąsiednich gminach, analizujemy sobie ich kondycję finansową i możliwości inwestycyjne, a potem zaczynamy porównywać te elementy z odpowiednikami we własnym otoczeniu, lub zgoła ich brakiem. Zazdrościmy więc Czarnkowowi zadbanego śródmieścia i malowniczej mariny, infrastruktury sportowo-rekreacyjnej w Sierakowie, szamotulskiego basenu i rewitalizacji tamtejszego rynku, albo futurystycznego gmachu urzędu w Obrzycku. I ta właśnie zazdrość jest kolejnym z naszych grzechów.

Każde miasto posiada w swej topografii łatwo identyfikowalny punkt, który zarazem pełni funkcję kodu tożsamości kulturowej. Najczęściej takim miejscem jest rynek, we Wronkach jednak sprowadzony do roli skwerku z paroma drzewkami i drogi przelotowej na Międzychód. Ufundowana przez TMZW rzeźba wronieckiego osiołka, tak później wykpiwana, był jedną z fajniejszych inicjatyw ostatnich lat, dzięki której w miejskiej przestrzeni pojawił się przynajmniej jakiś niebanalny akcent.

Pomimo grzeszenia zazdrością, nie jestem zupełnym malkontentem. Podobnie, jak wielu z Państwa, zachwyca mnie iluminowana nocą kładka i, naprawdę, cieszę się z coraz bardziej zadbanych miejskich klombów, które choć po części rekompensują nam niedosyt miejskich parków. Omijam wprawdzie sobotnimi wieczorami bulwar, na którym jeszcze niedawno można było dostać po ryju od wyluzowanych piwem gości ze Wschodu, ale liczę że, pomimo projektowych niedociągnięć, po ukończeniu zmieni się on w autentyczną strefę rodzinnej rekreacji. Natomiast chciałbym bardzo, żeby nasi lokalni Włodarze pozwolili ludziom wpływać na to, czego chcą wokół siebie, cokolwiek to będzie: więcej drzew i łąk kwietnych, mała architektura, oczka wodne, nawet ścianka wspinaczkowa czy stoliki, przy których można zjeść sobie spokojnie kebsa. Kto, jeśli nie sami mieszkańcy, podpowie Wam najtrafniej, czego brakuje w miejskim krajobrazie? Wpuśćmy do miasta dobrych urbanistów, którzy zaproponują nam jakąś konkretną wizję rozwoju przestrzennego miasta i ożenią ją z realnymi potrzebami mieszkańców oraz uwarunkowaniami terenowymi, a przy tym w miarę stabilnie przeprowadzą miasto przez etap zderzenia wizji projektantów z możliwościami finansowymi samorządu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *